Letnia noc
Zbliża się godzina tych, którzy nie umieją zasnąć. Kominy hut na horyzoncie zdążyły się ułożyć w przeogromne kolumny i wydają się przysłaniać cały widnokrąg. Złoty księżyc rozpoczyna swoją conocną podróż przez nieboskłon, nad dachem chałupy puchacz zahuczał tak groźnie, że nawet duża wataha psiaków schowała się w budach. Nic dziwnego, że tchórzliwa żmijka czym prędzej wpełzła do swojej dziupli. Jej gdzie serducho w końcu przestało bić jak młot pneumatyczny.
Żar letniego słońca wysuszył nie tylko skórę tutejszych autochtonów, ale także dzikie chaszcze śródmiejskiego bajorka, trawy opuszczonego parku, wszędobylski mech oraz liche liście pobliskich drzew. Na szczęście upragniony chłód nocy w końcu triumfował nastała ciemność, a na murach, oknach i parapetach swoją jazzową pieśń nieśmiało zaintonował letni deszczyk. Po kilku dłuższych minutach chmura rozhulała się tak, że hej!. Ochlapała wszystkich, którzy mimo późnej pory snuli się w blasku pomarańczowych neonów. Pewnie na co dzień uchodzili za hardych huncwotów, ale tym razem musieli uznać wyższość żywiołu. Całą hordą uciekali gdzie pieprz rośnie. Tylko sowa, jak rasowy drapieżnik, czyhała w tym charakterystycznym tumulcie natury na swoją ucztę.
Na ogół odważny i roztropny mysikrólik na myśl o dżdżystym harmidrze lipcowego wieczorku zapomniał zupełnie o zasadach BHP i opuścił najbezpieczniejszą dziuplę w całym wszechświecie. Przelatywał radośnie między gałązkami, hałasując przy tym w niebogłosy. To wzlatywał, to opadał, wykrzykując „Hura!”. Nie umknęło to uwadze sowy. Mysikrólik uchodził wśród miejskich zwierzaków za potężnego spryciarza. Ileż to razy staczał bój z ropuchą i wydzierał jej z ust przekąski? Wywodził w pole chytrość lisią, wprawiał w zakłopotanie krogulce i koty. Nieraz stawał do bohaterskich zawodów z wężem, jaszczurką i jeżem. Tym razem przedobrzył i w szaleńczej hecy na śmierć zapomniał o wrogu. Dosłownie!